TEMPERATURA: 15°C
POGODA: pada deszcz
Po 30min jazdy autobusem dojechałem do najbardziej burgundzkiego miasta Holandii. Maastricht, stolica Limburgii niestety wita mnie brzydką pogodą - nie na to liczyłem w czerwcu. Pada. Chwila przejaśnień i znowu pada.
Wysiadam koło stacji kolejowej - podobno najstarszej w kraju, o niezmienionej architekturze od początku powstania. Głównym traktem Wyckerbrugstraat doszedłem do Mozy, która przecina miasto. Obra krańce łączy zabytkowy most Sint-Servaasbrug. Maastricht to trochę nietypowe miasto, ponieważ ma dwa główne place położone niedaleko siebie i walczące o prymat w mieście. Na początek idę do Dinghuis. W tym starym gotyckim budynku urządzono biuro informacji turystycznej. Trochę rozczarowało mnie to że za mapy i foldery trzeba płacić. Kawałek dalej jest plac Markt ze straganami wszelkiej maści oraz Stadhus (czyli ratusz z XVII w.). Ponieważ zaczyna padać idę się schować do pobliskiej restauracyjki z lokalnymi potrawami. Zamawiam frytki ze słodkim sosem curry. Może to nie tradycyjny holenderski przysmak ale zawsze to jakaś namiastka lokalnego folkloru.
Trochę przestało padać więc idę dalej na drugi główny plac Vrijt-hof, zahaczając po drodze o Grote Straat i Dominikanerplein. Znowu pada. Idę więc na kawę do McDonald's. Dzięki darmowemu Wi-Fi sprawdzam prognozę i wiadomości.
Nie pada więc idę dalej. Obchodzę plac i katedry i kieruję się na południe do dzielnicy studenckiej. Na jej końcu są pozostałości murów obronnych miasta oraz baszta Helpoort. Są także ładnie zachowane planty z armatami.
Miasteczko jest naprawdę małe więc jeszcze przez godzinę kręcę się po wąskich uliczkach zaglądając w różne miejsca. O 15:34 mam autobus na lotnisko, wracam z powrotem pod dworzec.
Na ulicy dosyć wyraźnie słyszy się język polski i węgierski. Czyli musi żyć tutaj niezła kolonia polaków i bratanków.