Wycieczka się udała, choć Mauritius jawił mi się zupełnie inaczej. Jako graj bogaty, bo turystyczny. Piękne plaże i piękna pogoda. Rzeczywistość jest zgoła inna. Oczywiście Mauritius ma wyjątkową naturę, magiczne miejsca, sporty wodne, no i plaże. Ale ani kraj nie jest bogaty (sporo ludzi żyje w biedzie), ani ta turystyka nie jest dominująca.
Wyspa jest całkiem spora, aglomeracje rozciągnięte, więc droga przez wyspę potrafi się nieźle wydłużyć. Muszę powiedzieć że południe wyspy bardziej mi się podobało niż północna część, właśnie ta bardziej turystyczna, z hotelami allu, centrami handlowymi itd. Bardziej do leniuchowania.
A południe jest bardziej lokalne, rzeczywiste, magiczne. Przenikające się kultury. W jednej wiosce widać buddystów, w kolejnej muzułmanów. Doszliśmy do wniosku że po latach kolonialnych wcale nie ma aż tylu chrześcijan?!
Jedzenie. Tu też mnie zaskoczyło. Spodziewałem się dużych wpływów europejskich i afrykańskich, w końcu Mauritius to prawie koniec tego kontynentu. A tu nie. Królowały zupki chińskie i indyjskie pierożki.
Ruch lewostronny też nie sprawił mi kłopotów, mimo iż pierwszy raz prowadziłem auto po tej stronie drogi (po prąd na rondo wjechałem dopiero ostatniego dnia). Język. W dużych skupiskach nie ma problemu żeby porozumieć się po angielsku, ale na wioskach króluje francuski. Wszystkie napisy na produktach też są po francusku.
Podsumowując na pewno tu jeszcze wrócę, ale w innej porze roku, bo miałem zaplanowane 4 trekkingi, a zaliczyłem tylko 1. Przez pogodę, która też mnie zaskoczyła. Codziennie padało, mniej lub bardziej obficie (na południu więcej), i to w środku dnia, co potrafiło mocno pokrzyżować plany.