Ewa namawiała mnie od początku gdy wiedziała że jedziemy do Szwajcarii, żeby wejść na Trift. No i się wybraliśmy... jak tylko minęliśmy Meringen zaczęło padać. Dojechaliśmy do wyciągu, który wywozi turystów na płaskowyż koło Trift (z tamtąd podejście jeszcze ok. 2h) i okazało się że jest otwarty od 1 czerwca. Co za pech...
Wsiedliśmy w auto i jedziemy z powrotem, zdegustowani. Odjechaliśmy chyba z 5km zanim podjąłem męską - nieprzemyślaną decyzję, że zdobywamy szczyt na piechotę.
Wróciliśmy na parking pod wyciąg, zostawiliśmy auto i szlakiem w drogę na szczyt... przez męki. Stopień nachylenia podejścia ok. 70%. Po 2h drogi myślałem że płuca wypluję. Ale jak już doszliśmy na pierwsze duże wzniesienie szlak był łagodny aż do stacji końcowej kolejki. Łącznie droga zabrała nam 6h.
Jak dotarliśmy nad urwisko lodowca to mocno wiało, tak że Ewka kładła się na wietrze a mimo to stała... co zresztą widać na zdjęciu. Słabo wprawionym nie polecam tego miejsca.